Ze wszystkich stron byliśmy bombardowani wiadomością o zaćmieniu księżyca. Az się odechciewa w tym patrzeniu uczestniczyć. A jednak wytrwaliśmy nad jeziorem do obiecanego wniebowzięcia.

Godzina 21.47 siedzimy sobie, patrzymy i postanawiamy pojechać na druga stronę, bo wydaje nam się ze stamtąd będziemy widzieć księżyc. Czekamy, rozglądamy się i ani śladu księżyca, a zaćmienie miało się zacząć 21.52.

Godzina 23.08 – jest… jakaś meduza na niebie, bo księżyca to nie przypomina. No ale cieszymy się, ze się pojawił, choć nie tam gdzie “miał”.
No to zaliczone, odhaczone…, ale muszę przyznać, ze wieczór bez księżyca też byłby super wydarzeniem. Śpiew i krzyk nieznanych ptaków, kormoranów, roje ważek, żaba (ropucha?), oraz wymyślanie absurdalnych wytłumaczeń, dlaczego księżyc tak długo się nie ujawniał, a przecież było NAPISANE ze o 21.52. Jak się okazało nie było go widać, bo był wyjątkowo w cieniu, he! he!