Po wizycie w muzeum Accademia del Carrera i wystawie Malevica w muzeum sztuki współczesnej wspięliśmy się do starego miasta. Tam czekała na nas fantastyczna Bazylika Maria Santa Maggiore.
Ostatnie dwie noce postanowiliśmy spędzić w Bergamo. Stamtąd tez odlatywał nasz samolot powrotny, wiec oszczędziło nam to ok. 2h jazdy, które musielibyśmy pokonać wracając z Bosco Ch. Jednakże zamiast gnać prosto do Bergamo, pojechaliśmy przez góry, zawiłymi drogami przed siebie.
Po drodze weszliśmy na skarpę, by zobaczyć po drugiej stronie doliny sanktuarium Santa Maria delle Corona, w którym byliśmy wcześniej. Wejście na skarpę było zabezpieczona ogrodzeniem na którym wisiały takie ostrzeżenia.
W Bardolino nad jeziorem Garda wypiliśmy kawę, wchłonęliśmy jakieś ciastka. A gdy zobaczyłam przekwitnięte drzewa mimozy nie pozostało mi nic innego (tzn.nic mnie nie mogło powstrzymać) jak pozbierać strączki z nasionami. Nie sądze aby się przyjęły w doniczce, ale warto spróbować. Potem ruszyliśmy do klasztoru Dominikanów Madonna del Flassino.
Piękny klasztor z typowymi krużgankami. Niestety mnisi, prawdopodobnie bez wyrzutów sumienia trzymają w klatce ptaki, w fontannie ryby i żółwie. Największe wrażenie zrobiły na mnie ściany wypełnione udokumentowanymi w formie obrazków podziękowaniami za ocalone życie, np. z wypadków samochodowych. Niektóre zawierały wycinki z prasy z dokumentacją wypadku lub fotografią po np. operacji. Na zdjęciach są ludzie w każdym wieku. Zbliżeń nie będę publikować na tym blogu.
Bergamo to perełka. Do tego miasta nawet warto się wybrać na długi weekend. “Stare miasto” znajduje się na wzniesieniu i jest otoczone murem obronnym. Nazywa się Citta Alta. Mozna tez wjechać kolejka wyżej na wzniesienie San Vigilio – co zrobiliśmy wieczorem.
Dzień rozpoczęliśmy w muzeum Accademia Carrera. Zarówno mnie jak i M obrazy pochłonęły nas całkowicie. Kupiliśmy książkę i gdy się ja otwiera to jakby się przenosiło w inny świat. Tam własnie znajduje się Sebastian Rafaela.
Trinita, San Pietro, Madonna col Bambino in trono, San Michele arcangelo, 1488 – Bartolomeo Vivarini ok. 1430-1491?
Trinita, San Pietro, Madonna col Bambino in trono, San Michele arcangelo, 1488 – Bartolomeo Vivarini ok. 1430-1491?
Trinita, San Pietro, Madonna col Bambino in trono, San Michele arcangelo, 1488 – Bartolomeo Vivarini ok. 1430-1491?
Trinita, San Pietro, Madonna col Bambino in trono, San Michele arcangelo, 1488 – Bartolomeo Vivarini ok. 1430-1491?
Madonna col Bambino tra i santi Geralamo e Anna (Madonna Baglioni), 1511-1513 – Andrea Previtali ca. 1475-1528
Madonna col Bambino tra i santi Geralamo e Anna (Madonna Baglioni), 1511-1513 – Andrea Previtali ca. 1475-1528
Madonna col Bambino tra i santi Francesco d´Assisi e Chiara (St Clara) – Marco Basaiti ok. 1470-1530
Madonna col Bambino tra i santi Francesco d´Assisi e Chiara (St Clara) – Marco Basaiti ok. 1470-1530
Drugi pobyt w Wenecji przeznaczyliśmy na zwiedzanie muzeów. Niestety Bazilikę św. Marka i wjazd na wieże sobie odpuściliśmy z powodu kolejek.
Nagroda była Gallerie Dell´ Accademia. Bylo to dla mnie bardzo duże przeżycie. Może trzeba, jak te obrazy postarzeć się, by moc się z nimi identyfikować?
Crucifixion and Apotheosis of the Ten Thousand Martyrs of Mount Arart 1515 Vittore Carpaccio
Po mojej włoskiej “podroży” w Gallerie Dell´ Accademia, dotarliśmy do Domu Peggy Guggenheim, gdzie prezentowane są prace modernistów: Picasso, Rothko, Picabia, Kandinsky, Ernst, Cornell, Braque, Dali… Przejście z XIII w do XX, było traumatyczne. Formalizm w pracach tych ostatnich nie wycisnął ze mnie żadnej łzy. Chłód, próżnia i wacuum – uczucia wcześniej nieznane. Może mi to przejdzie? Może znowu zobaczę sens w czarnym kwadracie Malewicza? A może muszę narodzić się od nowa?
Dzień 7
Właściciel mieszkania, które wynajmowaliśmy w Bosco Ch. polecił nam Mantuę. Mantua przywitała nas targiem na placu Sordello. Chaotyczny/swojski widok zasłaniał uroki placu i nie można było tak naprawdę doświadczyć jego uroków. Targ jednak trwał bardzo krotko, i gdy wychodziliśmy z kilkugodzinnej trasy w Palazzo Ducale i muzeum w Castello di San Giorgio, z rynku zniknęły stragany, a po bruku uwijali się ludzie zamiatający trudny do oczyszczenia bruk. Z kamienic wypłynęły na plac stoliki kawiarni.
Niestety Mantua nie zrobiła na nas dużego wrażenia, ale myślimy, ze powodem jest niedotarcie do wszystkich ciekawych miejsc. Mieliśmy mało czasu i zapału, bo myśli przeniosły się znowu do Wenecji, do której mieliśmy pojechać jutro – a to oznaczało pobutkę o 6.00.
Bazylika St. Andrea:
Dzień 4. Doradzono nam dojazd do Wenecji pociągiem, ale nas to nie przekonywało. Samochodem zaoszczędziliśmy czas. M znalazł mały port na mapie: Fusina, tam zaparkowaliśmy samochód i popłynęliśmy łodzią do Wenecji (ok.25 min), do portu przy kościele Gesulti. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego rozwiązania. W ten sam sposób dotarliśmy na wyspę dwa dni później.
Pierwszego dnia, z założenia, włóczyliśmy się po mieście, bo miasto to jakby trójwymiarowy obraz, muzeum samo w sobie. Czasami weszliśmy do jakiego kościoła lub na wystawę należącą do Biennale w Wenecji. Kilka zdjęć:
W Wenecji rzemiosło kwitnie, a na wystawach sklepowych można zobaczyć bardzo ciekawe, albo dziwne rzeczy:
Coś nas gna. Coś wytrąca nas z orbity spokojnego, bezpiecznego, ale zrutynowanego życia. Jeszcze tyle świata do zobaczenia…, jakby “tam”, w nieznanym, były wszystkie odpowiedzi. Jakby “tam” dusza mogła zaznać spokoju. Przedłużanie życia poprzez jego zapełnianie impresjami po brzegi. I choćby nie wiem ile zobaczyć, przeczytać i wysłuchać, niedosyt jakiś ściska gardło i znowu trzeba gdzieś wyruszyć.
Goethe pisze w Podroży włoskiej – “Ale trzeba się wziąć w karby, przecież tu, jak zawsze zresztą, znajduje to, przed czym uciekam, w stałym sąsiedztwie z tym czego szukam” 1749
Tym razem Italia – Wenecja, Werona, Bergamo, Mantua i góra Mont Baldo (1582 m n.p.m.) 1300 km samochodem i jakby tyle samo pieszo – od rana do wieczora.
TO BYŁA WSPANIAŁA PODROŻ – wycisnęła łzy na widok obrazów Belliniego, Tycjana, Rafaela, Montegna. Dziwne przeżycie, tylko natura jest w stanie zrobić na mnie takie wrażenie. Chyba się starzeje, powracam do przeszłości sztuki jakby tam znajdowało się jej niewinne dzieciństwo. I ten czas, czas, którym każdy obraz emanował, czas powolnego powstawania – po jednej komórce, jak skomplikowany organizm.
17 września 1749 roku Goethe napisał: “Nie po to wybrałem się w tą cudowna podroż, by sam siebie okłamywać, lecz by lepiej siebie poznać w oglądanych przedmiotach”.
Obraz Rafaela “Św. Sebastian” (1520) – stał się studnią na której dnie można zobaczyć własną duszę. Fotografia to kiepski substytut – wymazuje czas, zamienia obraz w jeden klik.
Postaram się dopisywać – po trochu – po wolnemu – tak by nie odstraszyć wrażeń delikatnych, do których dociera się na palcach. By ich nie zadeptać marszem cyfrowym internetu.
——————————————————————————————————
Wylądowaliśmy późno w Bergamo. Odebraliśmy samochód i 100 km do Verony, a potem 33 km do malutkiej miejscowości Bosco Chisanowa – 1100 m n.p.m. Pierwszego dnia włóczyliśmy się po okolicy, dosypialiśmy i włóczyliśmy ponownie. Była mgła i 11 stopni.
Po południu wyszło słońce. Dotarliśmy do pięknego cmentarza.
Dzień drugi – poprzez góry, serpentynami do sanktuarium Madonna della Corona (XIII wiek), “wmontowanego” w skałę.
Potem pojechaliśmy do Malcesine, aby wjechać Funivą, czyli kolejką linową, na jeden ze szczytów gór Mont Baldo. Musze przyznać, ze Bylo to doświadczenie bardzo specjalne. Ilość ludzi patrzących w niekończącą się dal stworzyła atmosferę oczekiwania. Tak jakby miał przylecieć jakiś “obiecany” statek kosmiczny i zabrać wszystkich do raju.
Postanowiliśmy wracać również przez góry, ale inną drogą. Najpierw do kolorowego miasteczka Torbole nad jeziorem Garda. Dalej Loppio, Mori, Chizzada, St.Lucio i w ciemnościach do prawdziwej perełki – Ala. Tam wchłonęliśmy pizze i przez Peri, serpentynami do Selvereccilia i do Bosco Ch.
TORBOLE. Wschodni brzeg olbrzymiego jeziora Garda ma zupełnie inny charakter niż okolice Bosco Ch. Bardzo bogato, sterylnie i atmosfera sanatoryjna. Zresztą jest to obszar turystyczny i wypoczynkowy, ale raczej dla zamożnych.
Dzień trzeci – Werona.
W Weronie dużo sobie obiecywaliśmy po Arenie. z 1 wieku. Drugiej co do wielkości po Coloseum w Rzymie. Goethe był zachwycony, ale to było 229 lat temu. Z powodu przygotowywania scenografii dla opery, częściowo była zamknięta. Załączam zdjęcia – bez komentarza.
Zamek z 1354 r, w którym znajduje się muzeum Museo di Castelvecchio.
J dzielnie wędrował po niekończących się pokojach, wypełnionych obrazami włoskich mistrzów i wgryzał się w angielskie teksty opisujące obrazy.
Wjechaliśmy na wierze: Torre al Palazzo della Ragione. Werona z perspektywy 360 stopni.
Kolejny raz trzeba było dziecko odciąć od komputera i spędzić jakiś czas razem.
Wybraliśmy północno-zachodnia Kretę, ok 25 km od Chani. Czasami media straszyły nas kryzysem w Grecji, a nawet odradzały lot, ale stwierdziliśmy, ze na wyspie powinno byc spokojnie. I tak własnie było. Tylko rozwieszone plakaty namawiające do NIE (OXI) przypominały, ze coś w powietrzu wisi. Jak zwykle sporo czasu spędziliśmy w samochodzie. Przejechaliśmy ok.1000 km.
Zdjęcia z I-Phona – myślę, ze kamera jest coraz gorsza.
Co jakiś czas będę dopisywać komentarze do zdjęć.
2.07 – przyjazd na miejsce
Mieszkanie (studio) 2 pokoje. Sympatyczne, ale sprzątane powierzchownie. Jak zawsze po kilku dniach przyzwyczailiśmy się do standardów, oprócz jednego – strasznie twarde łózka.
3.07. – wyprawa na półwysep Onichas do miasteczka Afrata i na pobliska plaże.
W słońcu 48-50 stopni. Trudno zrozumieć, ze roślinność jest pomimo wszystko tak bujana. Wydaje się ze rośliny walczą o wodę, ale może one maja bardzo długie korzenie, które docierają do głębokich po wiosennych pokładów.
Pierwsza kąpiel na plaży w zatoce Afrata. Ale takie plaże, z parasolami to nie w naszym guście. Przez wiele dni testowaliśmy rożne plaże, ale do tego wrócę.
Po drodze dostrzegliśmy malutka zatokę, zasypana wyrzucanymi na brzeg śmieciami i bambusami. Musieliśmy zbadać osobiście.
Po drodze, obrazek zanikającej formy transportu. Po jakimś czasie osiołek został załadowany butlami gazowymi. Na nodze miał olbrzymią ranę.
M czekając leniwie na obiad na hamaku w tawernie. W tej samej restauracji zjedliśmy również nasz ostatni obiad, przed odlotem.
4.07. – J+J leniwie, studio i basen. M pojechał w dzikie tereny półwyspu Onichas. wieczorem odkrywanie okolic i szukanie sympatycznej tawerny, aby zjeść obiad.
Typowa, kamienista plaza w tej części Krety. Na takich plażach można było zobaczyć greckie rodziny, odpoczywające po dniu pracy. Turyści na plażach z piaseczkiem…
5.07 – wyprawa do Elafonisi – wyjątkowej plaży na lagunie.
Pomimo, ze jest to bardzo popularna plaza, M optymistycznie (jak zawsze) stwierdził, ze jeśli odbijemy od plaży w lewo, albo w prawo, z daleka od ludzkich fok, to na pewno znajdziemy coś bezludnego.
Droga przez tunel, tak wąski, ze na zmianę przepuszczane są samochody jadące w przeciwnych kierunkach.
ok, plaza Elafonisi jest super, ale nie lubimy takich systematycznych fabryk opalających. Trzeba szukać, dalej.
Niestety, tereny dzikie nie oferują żółtego piaseczku, lecz kaktusowate krzaczki i ostre skały z “pumeksu”. Trzeba szukać dalej.
Po drodze tawerna z widokiem na bujną dolinę. Obowiązkowa grecka sałatka. Tajemnicą greckiej sałatki są wspaniale pomidory, ogórki i lokalna oliwa z oliwek + pyszny chleb z oliwą, solą i oregano.
6.07. Wyprawa do Chani – jednego z większych miast, na którego lotnisku wylądowaliśmy. Chania to kontrasty pomiędzy dopieszczonymi turystycznymi zaułkami, a ruinami. Najlepiej nie patrzeć do góry.
Pierwszy raz jadłam mątwy. Niestety moje receptory smakowe nie potrafią odróżnić owoców morskich. Mątwy, ośmiornice albo kałamarnice smakują tak samo – smutne.
7.07. Wyprawa do Polyrinia. Wizyta w warsztacie Yorgosa Tsichakis, który tworzy produkty rzem. art. z drzewa oliwkowego. Kąpiel na plaży Phalasarna.
Widok na kaplice i cmentarz. Weszliśmy na gore, widoczna za kaplica), gdzie znajdują się ruiny hellenistycznych zabudowań. Ślady ludzi na tym terenie maja 3000 lat.
Polirynia – rodzinne grobowce. One świadczą o więziach rodzinnych. Nie ma pojedynczych grobów – każdy należy do jakiejś rodziny i grobowca.
Pomimo, ze Polarynia jest miejscem odwiedzanym przez turystów, jak wiele miejsc na prowincji czas się zatrzymał.
RAKI – (“grecka wodka”) produkowana przez Yorgosa Tsichakis. Czysta i wymieszana z miodem z własnych uli (Rakomelo).
8.07 – Półwysep… Wizyta w dwóch klasztorach: Agia Triada i Gourverneto oraz w kaplicy-jaskini. Horafakia. A na końcu na plażę gdzie był filmowany Grek Zorba – Stavros.
Do klasztoru Gourverneto nie weszliśmy, bo była sjesta. Poszliśmy ścieżką przez góry do Katholiko – kaplicy przy jaskini.
9.07. – Kissamos, wizyta w Muzeum Archeologicznym, plaża Trachillos.
Miasteczko Kissamos – bardzo grecka estetyka. Tutaj zjedliśmy obiad i poczekaliśmy na zachód słońca.
10.07. – Wyprawa na druga stronę, czyli na południowe wybrzeże do Paleochora.
12.07. – Spokojny dzień na plaży Rowdoucha, w cieniu, na słońcu i w wodzie. Super kombinacja, gdy 48 stopni pod słońcem.
13.07. – Wizyta w klasztorze (monestery) Gonias, włóczęga po miasteczku Kolimbari, plaża Rowducha i powrót na msze do klasztoru Gonias.
Turecka kula armatnia, która utkwiła w murze klasztoru w 1867 roku i dziś świadczy o sile wiary – jak to wytłumaczył nam pewien mnich.
Powrót na ulubiona plaże z cieniem Rowducha.
A wieczorem obiad w Tawernie, gdzie jedliśmy pierwszy obiad w czasie naszego pobytu.
14.07. – powrót. Samolot był o 19, wiec objechaliśmy półwysep na którym znajduje się lotnisko.
3 dni na wyspie Stord. Poleciałam na wyspę , na zachodnim wybrzeżu. Bała tam konferencja poświęcona nauczaniu sztuki od przedszkola do wyższej szkoły. Zaprezentowałam moje strategie nauczania.
Jeden z budynków wyższej szkoły na wyspie. Przypominał mi Transformer. Tak jakby za chwile miał się spakować i być zwykłym domem.
Święta w Pueblo Acantilado, Hiszpania 18-30 grudnia.
Pierwszy raz postanowiliśmy spędzić Święta inaczej. Dla mnie była to ucieczka on gotowania. Dla nas wszystkich od objadania się, chociaż muszę przyznać, ze w czasie Świat restauracje miały całościowe meny, czyli 5-7 zakąsek, danie główne oraz deser. Za każdym razem wychodziliśmy objedzeni, a ze obiad jada się tu po godz. 19.00 lub 20.00 noce były fatalne! Pomimo, ze mieszkaliśmy w miejscu wypoczynkowym, nie potrafiliśmy usiedzieć na miejscu, przejechaliśmy ponad 1000 km!
A to się nazywało Foie. Sprawdziłam, to jest wątróbka ze specjalnie tuczonej kaczki. Dobrze, ze tego nie wiedzieliśmy wcześniej.
Pueblo Acantilado to mini-miasteczko hotelowe, zawieszone na stromej skarpie.
Przez 5 dni mieszkaliśmy na skarpie z widokiem na morze. Potem przenieśliśmy się do mieszkania z widokiem na basen i miasteczko
Oczywiście miasteczko ozdobione dekoracjami świątecznymi. Szopka i świecące choinki. Trochę dziwne, bo bez śniegu, zielono i kwiaty kwitną, ale na pewno bardziej podobnie do klimatu historycznych narodzin Jezusa.
Widok z balkonu w mieszkaniu nr 2. Niestety woda w basenie była bardzo zimna, a na zewnątrz 14-17 stopni
Pueblo Acantilado leży ok. 22 km. na północ od Alicante. Do Alicante dotarliśmy kilka razy. M. innymi “wdrapaliśmy się” windą na gore Monte Banacentil, gdzie znajduje się zamek St Barbara. Wspaniały widok na Alicante. Z Wiki: “Zamek znajduje się na wysokości 166 m n.p.m., na nagiej, jasnej skale. Początki założenia sięgają prawdopodobnie IX wieku, a nazwa może wywodzić się z arabskiego Banu-lQatil, czyli małżowina uszna (kształt góry).”
Pojechaliśmy tez do Guadalest: “Little of the castle of San Jose (Saint Joseph) remains. It can be seen at the highest point of the cliff towering over the old walled town. The castle was very important due to its strategic situation. It was originally constructed in the 12th century, was reformed in the 15th and in 16th centuries, was practically leveled by an earthquake in 1644. The 1644 and 1748 earthquakes and the bomb attack in 1708 in the Succession War were responsible for its destruction. The Alcozaiba fortress is an 11th century fortress built by the Moors. It is located on the property of the Orduña House. Today all that is left is a restored tower.” (http://www.guadalest.eu/buildings-castles/alcozaiba-san-jose.htm)
Wyprawa do Port del Calp i wejście na gore Penyal de Ilfach, 332 m. Bardzo stromy klif, nie udało nam się wejść na gore, bo było bardzo ślisko, ale widok tak czy inaczej fantastyczny! Miło tez wiedzieć, ze przed nami tym szlakiem szedł pan Hemingway.
Wyprawa do Elche. Miasto słynie z Ogrodu palmowego El Huerto del Cura, gdzie znajduje się bardzo specjalna palma Imperial Palm. Jest to palma, która wypościła nowe pędy zbyt późno i wyrosły z matki zbyt wysoko. Matka dostarcza pokarm tym siedmiu “darmozjadom” od 165 lat,he! he! Cytuje ze stron ogrodu: This rare specimen of Palm Tree is the main reason for the popularity of the Huerto del Cura. Its name comes from the Empress Elisabeth of Austria (“Sissi”), to which Chaplain Castaño dedicated when she visited the orchard in 1894. A memory of this visit also lies in the bust of the Empress situated at the north wing of the Imperial Palm Tree.
The Imperial Palm Tree is approximately 165 years old. Far from being old, it is in its prime if we bear in mind that palm trees live without many problems for more than 200 years.
Its value as a botanical phenomenon lies in the fact that it deceives the laws of biology:
– The shoots of this specimen of palm tree generally develop at the base of the tree, when it is between 10 and 15 years old, however in this case they were formed when the father palm tree was more than 60 years old and at a very uncommon height of 2 metres, very far from the roots, where there is less sap.
– The palm tree has a large number of shoots (7) and has developed in perfection and symmetry.
– The children palm trees have acquired a colossal size after more than 130 years, feeding off the sap that comes from the central father palm tree.
Shortly before 1900, Chaplain Castaño set up a support to avoid that the weight of the children palm trees made them pull apart from the father palm tree. Currently, this formidable candelabra tree with 8 arms weighs more than 8 tons, measuring 17 metres in height. Some of the children palm trees have lost part of the harmony that they once had, but its grandeur and nobility remain indisputable.
(http://jardin.huertodelcura.com/en/la-casa/)
Wprawa do Althea: takie sobie przeciętne miasteczko w Valencji.
Wycieczka do Alcoy, rezerwatu i Santuar de la Font Roja.
Miasteczko – może Relleu? Nie jestem pewna, ale zrobiło na mnie wrażenie. Gdy weszliśmy na wzniesienie to w mieście było słychać dziecięcy chór, śpiewający prawdopodobnie świąteczne kolędy. Atmosfera była niesamowita. Dźwięk unosił się nad miastem jak w gitarze.
Zatrzymaliśmy się przy ruinach jakiegoś domu. Takich opuszczonych domów widzieliśmy bardzo dożo. Prawdopodobnie i z Valencji młodzi uciekają ze wsi i rodzinne dobytki zmieniają się w ruiny, bo nikt ich nie chce kupić.
Po drodze zatrzymujemy się na cmentarzu. Bardzo zadbany i oczywiście dla nas bardzo inny.
Wieczorem, po zjedzeniu olbrzymiego obiadu dotarliśmy do Alcoy.
Długo się broniliśmy przed wyjazdami do turystycznych mrowisk, no i stało się. Polecieliśmy na Majorkę. Temperatura 28-33. Kryształowa woda z rybkami, rowerowanie i samochodowanie. Jednym słowem po swojemu. W konsekwencji nie za dużo plażowania.
Nie wiem jak nazywa się ten rodzaj palm, ale pośród milionów palm na Majorce tylko jeden rodzaj jest pierwotny, nazywa sie The Palmito – Chamaerops humilis.
Sady oliwkowe tarasowe. Trudno uwierzyć ze szara i sucha ziemia w październiku jest w stanie utrzymać oliwki przy życiu.
Jedna z “dzikich” plaż. Szliśmy do niej ponad godzinę. Tęskno do tej bardzo słonej śródziemnej wody. Smakiem przypominała mi płyn do fluoryzacji zębów w latach 70-tych – od teraz mam dobre wspomnienia z fluoryzowania :o)
Jedna ze stacji drogi krzyżowej w okolicy klasztory Iluc. Klasztor Monasterio de Lluc jest najważniejszym świętym miejscem na wyspie, wzniesiony pomiędzy XVII-XVIII wiekiem. Bardzo piękna trasa.
Kaktusy są dekoracyjne, ale nie zawsze mile widziane przez ogrodników. Wiec jeśli masz kaktusa w doniczce, to może się okazać ze to chwast :o)
Ja i J popłynęliśmy katamaranem turystycznym przy brzegach półwyspu Formentor. Fascynujące formacje.
Cmentarz – The necropolis of Son Real, 7-4 wiek p.n.e. Wykopaliska trwały od 1957-1970. Pośród zmarłych znaleziono 300 sztuk broni, biżuterię oraz przedmioty codziennego użytku. Zmarli byli chowani w kamiennych komorach, w pozycjach embrionalnych.
Zatrzymaliśmy się z rowerami na brzegu ulicy – a tu, ku naszemu zdziwieniu dziki żółw w pięknym kamuflażu – relaksujący widok. Nareszcie ktoś, kto się nie spieszy.
Z lotniska w Gdańsku na dworzec.
Czekamy na chwile nierealna
Obiad w ludowej restauracji pod B. Nie cieszy, bo kogoś tu brakuje
Odwiedziny na działce. Natura odradza się sama.
Udało nam się dotrzeć na weekend do hytty, w której byliśmy latem. Wspięliśmy się na nartach na Hardangervidde. Słonce świeciło, ale czasami pojawiał się silny wiatr.
Powierzchnia śniegu nas zaskakiwała swoja różnorodnością form. Piękne to było, ale do patrzenia. Nic przyjemnego (dla mnie) na nartach, bo z lodu wjeżdżało się na cukier puder, z pudru na kryształ, a z kryształu na beton.
Gdy dotarliśmy do celu, zerwał się bardzo silny wiatr. Grzbiety går pokryły się jedwabnymi wężami śniegu. Wydawało się, ze góra zamieniła się w fale tsunami. Puchowe kurtki i gogle nas uratowały, dzięki czemu, zahipnotyzowani widokiem, mogliśmy obserwować, patrzeć, gapić się i przyglądać.
Dotarliśmy do domu, który zrobił na nas wrażenie latem. Zatopiony 1,9 m śniegu zrobił się malutki i szary.
Konserwa przeniosła mnie do Londynu. Deszczowego i rozpędzonego miasta, w którego podziemiach przepływają strumienie ludzi jak zbladłych komórek chorego organizmu. Ale jak już się wydostaniesz z tego pędu, do światła na powierzchni, to możesz trafić na skarby, które odmienią ciebie i może życie. Te skarby dla mnie to Museum of Natural History i Science Muzeum. Gdyby była tam posada nocnego psa-wartownika, to bym się zatrudniła. Za dnia dostać jakiś ciepły kąt w ukryciu, gdy ludzki strumień tu dociera i przynosi tornado hałasu, a w nocy wędrować w samotności, wśród martwych zwierząt, sztucznych mamutów, insektów na szpilkach, gigantycznych skamieniałości, świecących kamieni i kawałka księżyca, starych instrumentów medycznych, satelitów, mumii oraz sztucznej syreny, itp… itd… I choć to brzmi śmiertelnie martwo, “eksponaty” wydaja się tylko zatrzymane na czas gdy publiczność wypełnia sale, a jak ostatni człowiek opuści musem, to zaczynają oddychać i rozprostowywać kości.
To jest ta “sztuczna” oszukana syrena, prawdopodobnie z Japonii. W 17-18 wieku był to kolekcjonerski kąsek, ale dziś wiadomo, ze jest to połączona małpa z ryba. Niestety szansa na naukowe potwierdzenie istnienia syren została zaprzepaszczona.
Trzy olbrzymie pomieszczenia wypełnione eksponatami. Pomieszczenia starej biblioteki z 1823 roku. Teraz zbiory pod tytułem: The Enlightenment czyli Oświecenie.
Fossile w Museum of Natural History
An Antique Collection (Antyczna kolekcja). Witryna wypełniona kolibrami. (ok.1815 zarejestrowane)
A jak mi się znudzi, to pożyczę ubranka kosmonautów i odwiozę z powrotem ukradziony kawałek księżyca.
To jest odtworzona sala operacyjna w skali 1:1. To chyba najdłuższa operacja na świecie. Ostatni raz tu byłam w 2006.
Jeśli się leci liniami Norwegian, można podłączyć się do internetu i śledzić przemieszczanie się samolotu.
Powrót. Anglia doświadcza strasznych powodzi. Zdjęcie z samolotu