Długo się broniliśmy przed wyjazdami do turystycznych mrowisk, no i stało się. Polecieliśmy na Majorkę. Temperatura 28-33. Kryształowa woda z rybkami, rowerowanie i samochodowanie. Jednym słowem po swojemu. W konsekwencji nie za dużo plażowania.
Długo się broniliśmy przed wyjazdami do turystycznych mrowisk, no i stało się. Polecieliśmy na Majorkę. Temperatura 28-33. Kryształowa woda z rybkami, rowerowanie i samochodowanie. Jednym słowem po swojemu. W konsekwencji nie za dużo plażowania.
Udało nam się dotrzeć na weekend do hytty, w której byliśmy latem. Wspięliśmy się na nartach na Hardangervidde. Słonce świeciło, ale czasami pojawiał się silny wiatr.
Powierzchnia śniegu nas zaskakiwała swoja różnorodnością form. Piękne to było, ale do patrzenia. Nic przyjemnego (dla mnie) na nartach, bo z lodu wjeżdżało się na cukier puder, z pudru na kryształ, a z kryształu na beton.
Gdy dotarliśmy do celu, zerwał się bardzo silny wiatr. Grzbiety går pokryły się jedwabnymi wężami śniegu. Wydawało się, ze góra zamieniła się w fale tsunami. Puchowe kurtki i gogle nas uratowały, dzięki czemu, zahipnotyzowani widokiem, mogliśmy obserwować, patrzeć, gapić się i przyglądać.
Dotarliśmy do domu, który zrobił na nas wrażenie latem. Zatopiony 1,9 m śniegu zrobił się malutki i szary.
Nareszcie udało nam się dotrzeć do Tinnemyra. Nenufary ekspandują swoje terytorium. Wypełniły cala powierzchnie zatoczki, która do nich należy od lat, ale również pojawiły się w rożnych miejscach na jeziorze. Zdjęcia robione wieczorem, wiec cześć białych kwiatów zamknęła płatki.
Po polsku “Grzybienie białe” (lac. Nymphaea alba)
http://pl.m.wikipedia.org/wiki/Grzybienie_białe
Koleżanka z pracy zaprosiła wszystkie damy, kobiety i dziewczyny z instytutu na swoja “farmę”, na przyjecie z możliwością gorącej kąpieli w badestampen, (podgrzewanej, drewnianej beczce). Inna koleżanka, która kolekcjonuje stroje kąpielowe stworzyła ekspresową wypożyczalnie. Było dożo śmiechu z sentymentalną łezką w oku, bo stroje przywracały wspomnienia o mamach, babciach, albo dzieciństwie.
Początek końca lata odczuwamy spadkiem temperatury w nocy i zimnymi porankami. W domu 19 -20 stopni.
Wczoraj urwanie chmury i duże zniszczenia:
http://www.telen.no/nyheter/styrtregn-ga-store-flomskader-1.8006297
Mimo spadku temperatury pojechaliśmy pływać. Ciepła, 20 cm warstwa wody, w trakcie pływania mieszała się z lodowatą. Ale widok piękny ja zawsze.
Kaligrafia pływania na płynnym lustrze.
Kiedy skóra jeziora bywa spokojna, nagrzana i napięta, płynące ciało staje się ostre jak nóż. Tnie cieniutką powłokę, ale rana, w magiczny sposób goi się natychmiast. Jezioro śpi niewzruszone. Ciało, jak piórko, głaska jeziora delikatną skórę. Jest coś strasznego w tym intymnym kontakcie, nierówność sił. Bakteria na olbrzymie.
Ciało jest jak pędzel chińskiego kaligrafa piszącego wodą na gorących kamieniach. Wodne zapisy myśli, powoli ulatniają się i wracają do nieba.
Za najwyższą cenę, każdy może sprawdzić co jest på drugiej stronie tego płynnego lustra.
To lato przejdzie do historii. Od 2 tygodni gorąco i ani kropelki deszczu. W gazetach piszą, ze to będzie lipiec jakiego nie było od 60 lat!!! Chcieliśmy uruchomić kajak-dwójkę, ale się okazało, ze z jednego pływaka ulatnia się powietrze. Wszystko wskazuje na to, ze musimy zamówić nowa “dętkę” do pływaka.
Z kajakowania nici, ale pojechaliśmy popływać. Na drodze do “plaży” leżał zaskroniec.
Na jeziorze “awaryjnej” wody pitnej – tak, można się tu kapać, czekały na nas jeszcze większe fale niż wczoraj, ale bardzo ciepły wiatr.
Jest piękna, naprawdę letnia pogoda, czasami wieje bardzo silny, ale ciepły wiatr. Mamy ulubione miejsce do pływania. Postanowiliśmy poczekać do wieczora, by doświadczyć cieplej i spokojnej wody. Dziecko odmówiło jazdy z nami i przeniosło się do świta wirtualnego przed PC. Już po drodze niebo wysyłało granatowe sygnały, ze nie będzie tak różowo jak to sobie wyobrażaliśmy. Na jeziorze fale, a w oddali chmury spuszczają deszczowe zasłony. M jak gdyby nigdy nic, założył kąpielówki i po omacku zszedł do wody. Zawarczał, potem wydał dźwięk przestraszonego źrebaka i popłynął. Zamroziło mnie. M, drżącym głosem cierpliwie mnie przekonywał, ze jest ciepło. Udałam, ze mu wierze i pływaliśmy szczekając zębami – no nie było tak źle. :o)
Nigdy się nie oswoję z ciemnością tutejszych jezior. Wejście do czarnej wody po niewidzialnych skałach i ruchomych kamieniach to wyzwanie. Poziom wody wysoki, czyli cześć skal została zanurzona. Dobrze, ze znamy teren i pływamy tam gdzie nic nas nie poskrobie po brzuchu. No i trolle, ormer Nøkken i inne potwory, nie udowodniono, ze ich nie ma na dnie.
Nøkken to postać mityczna, znana od czasów Wikingów, zwłaszcza w folklorze, bajkach i pieśniach ludowych z Norwegii i Szwecji. Nøkken jest personifikacja niebezpieczeństwa wody i może pojawić się w różnych przebraniach. Zwabia swoje ofiary by pogrążyć je w ciemności wody.
Od powrotu z Hardangerviddy świeci słońce! Wcześniejsze doświadczenia z deszczowymi wakacjami powodują niepokój, ze za chwile słońce zniknie aż do jesieni. Wczoraj w radio słyszałam, ze mieszkańcy Norwegi muszą uzupełniać witaminę D – właśnie z braku słońca. Niby to wiemy, ale się zapomina. Są trzy sposoby: tabletki, solarium albo wyjazdy w zimie do ciepłych krajów. To ostatnie jest bardzo popularne, ale jak się pracuje w edukacji, to nie jest takie proste.
Trzeba się cieszyć z tych słonecznych dni, w ogrodzie.
A ściana w tle, przypomina, ze w przyszłym roku czeka nas malowanie.
Wieczorem 27.06. wyruszyliśmy do “hytta” (prywatny domek w górach), którą udostępnili nam znajomi. Po drodze byliśmy świadkami demontowania starego tartaku:
Hytta leży w południowo-wschodniej części płaskowyżu Hardangervidda. Trochę pobłądziliśmy, bo tu nie ma adresów, he! he!, ale dzięki mapie i fotografiom, mogliśmy rozpoznać właściwy domek. Hytta leży na ok 750 m n.p.m, następne 700 metrów w gore i już jest się na płaskowyżu.
Następne dwa dni padał deszcz, ale bardzo nam to odpowiadało. Napaliliśmy w piecu, bo rano 6 stopni na zewnątrz, a w hyttcie 16. Spanie, czytanie i jedzenie.
30 czerwca – nareszcie przestało lać. Wyprawa do Ånundkleivnuten. Pięknie i trochę księżycowo. Kamyczki, kamyki, kamienie, kamloty i głazy. Strumienie, mokradła, kałuże, stawy i jeziora.
Krajobraz plaski i trochę jednorodny, łatwo się zgubić. Wraz z plecakiem dźwiga człowiek wątpliwości, czy to na pewno właściwy kierunek (nie ma malowanych szlaków).
Masz wrażenie, że góry się tobą bawią dostarczając obrazki znajome, a jednak obce. Hardangervidda nie chce dać się poznać, zaszufladkować wizualnie. Na twoich oczach bawi się w mimikrę, by wciągnąć cię do swojego niecywilizowanego środka. A po co? By pokazać ci, że jesteś tylko materią natury, by odsłonić twoja śmiertelność, by przywrócić cierpienie posiadania ciała. By w pragnieniu wody przypomnieć ci, że tak naprawdę jesteś wędrującym oceanem.
1 lipca. W hyttcie. M na rybach. Trochę słońca do 11.30, a teraz tak jakby na deszcz. Bezwietrznie jak gdyby natura nie mogla się zdecydować czy zapłakać, czy powiać. Zapłakała. M złowił 15 małych pstrągów i jeden duży. Te małe są najsmaczniejsze :o)
2 lipca. Wyprawa w kierunku starej tamy na jeziorze Tessungsjøen (1130 m n.p.m.) i dalej, dalej, gdzie oczy i nogi poniosą. Po drodze dochodzimy do Presteroi. Niesamowitego domu, z innego, minionego świata. Wędrowanie zajęło nam 9 godzin.
3.07. Pada, pada pada. M nie wytrzymał i poszedł na ryby. A ja przeglądam moje zasuszone zbiory roślin (do makro fotografowania i nie tylko). Byłoby fajne znać te magiczne łacińskie nazwy, które z każdej roślinki robią “wip” (bardzo ważną osobę). Hippurius vulgaris (norweski: hesterumpe), Alopecurus aequalis (norweski: vassrevrumpe), eller Erigeron uniflorum (norweski: snøbakkstjerne), lub Potentilla nivea (norweski: snømure). …w następnym życiu…
Odwiedziły na owce:
4.07. Mgła jak rozpylone mleko. Czekamy do 12.00 i postanawiamy pojechać droga, która wznosi się ponad 1000 m, do Gavlen i nad jezioro Sønstevatn. Mieliśmy nadzieje, ze tam mgły nie będzie, ale była i przemieszczała się jak jedwab na wietrze odsłaniając tylko fragmenty. Zaparkowaliśmy samochód i wędrowaliśmy we mgle. Doświadczenie niezapomniane.
5 lipca. Zapowiada się słoneczny dzień. Zabieramy krem do opalania, hi! hi! Wyprawa w kierunku Fiskelaus, dalej Flottetjønni, Snakosflott, Snakos. Najpierw do góry, droga “traktorowa” i zdejmowanie ubrań, bo słońce piekło jak szalone. Gdy weszliśmy na tereny bez drzew, ubrania wróciły do łask, bo wiatr północny i jakiś wściekły. Spod kurtek wystawały nam tylko nosy i oczy. Całe wędrowanie przebiegało w takich warunkach. Wyprawa zajęła nam 11 godzin. Musze przyznać, ze ostatnie dwie godziny myślałam, ze oszaleje z powodu ciągłego wycia wiatru w kapturze goreteksu. Czy ktoś mógłby wyłączyć dźwięk?!! M był bardzo zadowolony – im “gorzej” tym lepiej – czół się jak ryba w morzu. W nagrodę – wspaniały widok 360 stopni ze Snakosflott. W okolicy bardzo dużo porzuconych rogów reniferów.
6 lipca. Dzień w hyttcie. Słońce! Słońce! Słońce! M mówi, ze taka pogoda jest okropnie nudna, szczególnie dla fotografów, ale bierze kamerę i rusza w drogę. Ja odpoczywam, czytam, sortuje rośliny, robię porządki, a potem obiad. Wspaniały prosty dzień.
Odwiedziły nas sarny.
7 lipca. Wyprawa do jeziora Rosjå, zaglądamy do domu Presteroi – czyli powrót do przeszłości, rok 1883. (a moze 1833?) Najpierw do starej tamy, ale tym razem po drugiej stronie strumienia, a potem do pary jezior Ljostjønn i Rosjå. Pierwszy raz w czasie naszego pobytu zrobiliśmy 1,5 godzinną przerwę pod wzniesieniem Ljostjønnbrotet.
8 lipca. Jak ślimaki, pakujemy się i sprzątamy. Nie chcemy wracać. Na 11 dni zapomnieliśmy ten świat zwariowany, który czeka na nas na.p.m.
M na kajaku. J z kolegami. A ja na “wczasach” w domu. Zapomniałam, jak przyjemnie jest czytać wolno i w spokoju, nawet jeśli przedziera się przez teorie estetyki.
Wyrosły, ale trochę chude i małe kwiaty.
Dzisiaj znowu wybraliśmy sie na Gaustablikk, ale bez J. J intensywnie na probach teatralnych, bo w przyszłą sobotę ma premierę.
Na początku nie było słońca, i stoki strasznie zmrożone. Ok. 14.00 pojawiło się słońce w towarzystwie wiatru, tak dla równowagi, żeby nas nie rozpieszczać.